11
(12 marzec 2010, 21:30)
I słyszałam wszystko. Dźwięki wydobywające się z telewizora, krople odbijające się o szybę w skośnym dachu, szum pojazdów na ulicy, stuk u sąsiadów za ścianą. Ale nie słyszałam jego. Widziałam, że porusza ustami, że coś mówi. Nie wiem czy mówił tak cicho, czy po prostu szok jakiego doznałam, sprawił, że wszystko inne słyszałam, a jego bliski głos niknął w całym zgiełku chwili. Patrzyłam jak porusza ustami. Ale był jakoś daleko, jakby dzieliła nas ogromna przestrzeń i mgła. Widziałam, że mnie dotyka, lecz o dziwo nic nie czułam. Poruszał się bardzo wolno. Boże jak chciałam go wtedy słyszeć. Pamiętam, że wytężałam słuch, ale jego głos do mnie nie dochodził. Jedyne co wtedy czułam to silne pieczenie i jakiś niewiarygodnie bolesny ucisk w okolicy serca. I pamiętam, że wtedy płakałam. Tak, leciały mi łzy w takich ilościach, że nie dało się ich zliczyć i oddzielić od siebie. Potem zaczął powoli odchodzić. Odwracał się do mnie, coś mówił. Może szeptał. Niewinem, nie słyszałam. Chciałam go zatrzymać, ale poruszałam tylko ustami, nie mogłam wydobyć z siebie żadnego dźwięku. Zamknęłam na chwilę oczy. Poczułam, że opadam na łóżku. Gdy ponownie otworzyłam powieki Jego już nie było. Byłam w pokoju sama. Zapłakana. Całkiem naga. Ten ból był nierozniesienia. Zrobiło mi się gorąco. Założyłam koszulkę. Wyszłam na balkon. Padał śnieg. Stał tam na dole. Patrzył się przez chwilę w okno. Niewinem ile to trwało, minutę, dwie, może krócej. Nie mogłam się poruszyć. Stałam tak, trzęsąc się, ale nie z zimna. Zaczął powoli się oddalać, nie przestając się odwracać i spoglądać w górę na mnie. I chociaż dzieliło nas dużo metrów wydawało mi się, że widzę Jego twarz. Że widzę jak płacze. Oddalał się z każdym krokiem, aż zniknął w cieniu drzew, za zakrętem. Wydobyłam z siebie przeraźliwy krzyk…